Najlepsze pomysły przychodzą niespodziewanie - czyli jak powstał blog.
- Agnieszka

- 22 lip
- 5 minut(y) czytania
Zaktualizowano: 18 lis
PRAKTYKOWANIE WDZIĘCZNOŚĆI / LIFESTYLE / PODRÓŻE

18.08.2024, Santa Cruz, Madera
Wyobrażałam sobie ten moment wiele razy. Zazwyczaj dość szczegółowo, bo odkąd tylko pamiętam wizualizowanie rozmaitych, potencjalnie mających wydarzyć się sytuacji, było moją specjalnością…i od zawsze sprawiało mi jakąś niewyjaśnioną przyjemność.
Myślałam na przykład o tym, że TO mogłoby się wydarzyć podczas jakiejś romantycznej podróży do Włoch, najlepiej w nocy, podczas której spadałyby gwiazdy, a ja, ogarnięta wspomnieniem upalnego dnia, przysiadłabym na rattanowym fotelu, ustawionym w kącie hotelowego pokoju i patrzyłabym przez okno, łapiąc natchnienie, które dosłownie – spływałoby na mnie falami. Nie miałabym nic przeciwko również, gdyby rzecz wydarzyła się w jakimś przytulnym parku, pośród kolorowych, spadających liści – ot, takie jesienne, hygge – obrazek, który uzupełniłabym oczywiście kawą na wynos i delikatnym miejskim szumem. Ponadto muszę przyznać, że w takich wizualizacjach lubiłam również rozważać aspekt wyglądu. Sztukę kochałam od zawsze, a moda według mnie jest jedną z jej fascynujących gałęzi. Tego dnia miałabym więc na przykład jakąś białą lnianą sukienkę (albo koszulę nocną), niezakłóconą żadnym makijażem, ani obuwiem (to podczas gwiezdnej włoskiej nocy), lub też miękki, ciepły sweter z grubym splotem (i koniecznie z golfem), dżinsy z wysokim stanem i skórzane buty na obcasie, dobrane pod kolor wełnianego płaszcza, który byłby oczywiście nonszalancko rozpięty (ech, jak ja kocham ten jesienny vintage-look)!
/ 1. Po 19 godzinach spędzonych na lotnisku, zaczynam pisać ten artykuł. / 2. Wystarczyła dosłownie chwila i odpłynęłam w swój świat. / 3. "Czy kiedykolwiek stąd wyjdziemy"? /
Tymczasem, kiedy TO się w końcu zdarza, żadna moja wizualizacja nie znalazła odbicia w realnym świecie. Nie ma tu ani upalnej nocy, ani spadających gwiazd. Nie ma nawet spadających liści. Moja stylizacja też raczej odbiega od pierwotnych założeń, ponieważ aktualnie mam na sobie białe, szerokie spodnie i najzwyklejszy T-shirt, uzupełniony trochę już zmierzwionymi włosami i zmęczoną twarzą bez makijażu (za to z kilkoma wypryskami) – i w takiej oto kreacji, zdezorientowana, zła i rozbawiona jednocześnie, paraduję już 21 godzinę - w dodatku na lotnisku, oddalonym od mojego domu ponad 3 tysiące kilometrów. A jednak właśnie w takich okolicznościach postanowiłam to zrobić.
Postanowiłam zacząć opowiadać swoją historię – i podjęłam decyzję, że się nią podzielę ze światem. Wyświechtane zdanie, że „życie bywa przewrotne”, chyba nigdy nie miało dla mnie takiego znaczenia, jak dziś. Przekonałam się o tym na własnej skórze i jestem szczerze zaskoczona, że aż tak bolało, choć oczywiście mogło być dużo, dużo gorzej. Jeszcze do wczoraj byłam przekonana, że nigdy w życiu nie chciałabym rozpocząć tej opowieści w takich okolicznościach, ale teraz, po kilkunastu godzinach wiem, że były one najlepsze z możliwych – ba! Być może nawet konieczne do tego, żeby ten pierwszy, otwierający całą przygodę post brzmiał przekonywująco i był swojego rodzaju sprawdzianem – bo właśnie te okoliczności sprawiają, że od samego początku istnienia tego projektu mogę d o ś w i a d c z a ć, a nie tylko o p o w i a d a ć o czymś, czemu chcę poświęcić następne lata mojego życia – a mianowicie poczuciu wdzięczności za to, że MAM WIĘCEJ, niż czasami myślę, że mam. O tym jest ten projekt. Głęboko wierzę, że warto go rozpocząć, choć dziś zupełnie nie mam pojęcia w którą stronę mnie zawiedzie. Musicie jednak wiedzieć, że praktykowanie wdzięczności nie spadło na mnie jak grom z jasnego nieba, z dnia na dzień. Pielęgnuję to uczucie od blisko 3 lat– i staram się o nie dbać każdego dnia (z różnym skutkiem). Bywa trudno. A jednak wciąż przekonuję się na nowo, że poczucie wdzięczności to coś, co zmieniła życie - koniec końców zawsze na lepsze.
Po niespełna dobie spędzonej na lotnisku w Santa Cruz, wreszcie wystartowaliśmy, pełni zmęczenia i nadziei. Teraz dom wydawał się być już tak blisko, mimo że przed nami rozciągała się perspektywa blisko 5 godzin lotu. Urlop na Maderze upłynął nam beztrosko i raczej szybko, choć momentami – jako rasowa domatorka – miałam wrażenie, że nieco się ciągnie (to oczywiście dlatego, że ostatnie dwutygodniowe wakacje miałam przynajmniej 15 lat temu). Ostatniego dnia tych wakacji, około godziny 21.00 wylądowaliśmy na lotnisku i gdzieś między zdawaniem bagażu, robieniem ostatnich pamiątkowych zdjęć, a popijaniem americano, cieszyliśmy się powrotem do domu. Madera słynie między innymi z tego, że często występują tu dość silne wiatry, które potrafią lot dotkliwie opóźnić, a nawet – jak się okazało w naszym przypadku – sprawić, że zostanie po prostu odwołany. Od razu chcę tu zaznaczyć jedno: to nie ma być artykuł na temat tego jak beznadziejnie potraktowało nas biuro podróży, czy też jakie to inne niedogodności na lotnisku nas spotkały (kto wie, ten wie, a dla dociekliwych polecam ten artykuł), więc napiszę tylko tyle: ponad 23 godziny oczekiwania na lotnisku (i ponad 40 w tych samych ciuchach bez możliwości wzięcia prysznica) – to niewątpliwie niezapomniana przygoda, zwłaszcza, jeśli nie masz dostępu do głównego bagażu (bo już go zabrano) i koczujesz na podłodze niczym pies (za którym nota bene już bardzo tęsknię). Jednak to wszystko musiało się wydarzyć i już po niespełna kilkunastu godzinach wydało swój pierwszy owoc. Siedzieliśmy wtedy na jednych z tych beznadziejnie twardych krzeseł i tępo wpatrywaliśmy się w posadzkę, zastanawiając się czy bardziej chcemy teraz zrealizować voucher na jedzenie, czy może po raz 1546 spróbować choć na chwilę się zdrzemnąć. I wtedy powiedziałam: „znajdźmy dobre strony tej całej sytuacji. Każdy może wymienić jedną rzecz”. Musicie wiedzieć, że takie pomysły są tak samo świetne, jak i kruche – przynajmniej w moim odczuciu. Pomimo ciężkiej i kilkuletniej pracy nad sobą, wciąż byłam tą Agnieszką, która w życiu pozostawała raczej realistką (czasem z domieszką pesymizmu), a jej szklanka nie zawsze była w połowie pełna. Dlatego niezmiernie ważne (a może wręcz niezbędne do życia) było dla mnie wsparcie i towarzystwo osoby, która nieustannie podtrzymywała mnie na duchu, a jej wrodzona natura była dużo bardziej pogodna od mojej. Taką osobą jest mój mąż – dzięki któremu ta „kruchość” takich pomysłów aż tak mi nie doskwierała. Kuba zawsze potrafił znaleźć jakieś światełko w tunelu – i mi je pokazywał. Dlatego kiedy wpadłam na pomysł, żeby jak mantrę zacząć wymieniać pozytywy tej szalonej sytuacji, w której się znaleźliśmy – wiedziałam, że stanie na wysokości zadania i mnie nie zawiedzie. Czasem wydaje mi się, że coś co sobie założyłam, jest trudne do osiągnięcia. Ale nigdy nie wydaje mi się to tak trudne, kiedy działamy we dwójkę – i tak było również tym razem. Udało nam się wymienić całkiem sporo pozytywów – i to sprawiło, że ten koszmarne godziny zaczęły płynąć trochę szybciej.
„mamy vouchery na jedzenie”,
„mamy gdzie naładować telefon i komputer”,
„nie musimy koczować z płaczącym dzieckiem, jak niektóre pary”,
„nie zapomniałam wziąć okularów na zmianę do bagażu podręcznego” (na co dzień noszę soczewki),
„udało nam się kupić ostatnią szczoteczkę do zębów"
„jest sucho i nie pada nam na głowę”,
„jesteśmy zdrowi, czujemy się dobrze”,
„mamy dokąd wracać”
…
To ostatnie zdanie było dla mnie szczególnie budujące, bo dokładnie tak czuję i przeżywam wszystkie swoje podróże. Choć je uwielbiam, dla mnie najważniejsze jest w nich to, że możemy je razem przeżywać, a potem wspominać w naszym ukochanym mieszkaniu :)
/1. Póki jesteśmy razem, jest dobrze. / 2. "Serio to już 5 kawa dzisiaj"?!. / 3. Zawsze mam jakąś w podróżnej torbie - tym razem doceniłam to, jak nigdy. /4. Dobrze, że miałam zegarek, bo straciłam poczucie czasu dużo szybciej, niż się spodziewałam. / 5. Po prawie 24 godzinach wreszcie wsiadamy do samolotu. / 6. "Tak mamo, wsiedliśmy, mam nadzieję, że zaraz wystartujemy". /

/1. "Szkoda, że to nie nasz! /
19 sierpnia w poniedziałek około godziny 02:00 w nocy, samolot dotarł bezpiecznie na lotnisko w Poznaniu. Opuściliśmy je wszyscy wykończeni, ale cali, zdrowi i szczęśliwi. Powrót do domu (i pracy) chyba jeszcze nigdy tak mnie nie cieszył. Poniżej zostawiam Wam 3 ostatnie kadry - co prawda zrobione w momencie, kiedy lecieliśmy w stronę Madery, a nie domu, ale pomyślałam, że na sam koniec tego wpisu, warto będzie postawić optymistyczny akcent - uwieczniony również na zdjęciach. Bo w całej tej szalonej historii, gdybyście mnie dziś - czyli po upływie roku od tej przygody - zapytali, czy ta historia warta była przeżycia... to bez chwili wahania, odpowiedziałabym: tak!
***






























Komentarze