top of page

Dualizm kobiety - czyli coś o wrażliwości, przeklinaniu i... najważniejszym pytaniu na świecie.

  • Zdjęcie autora: Agnieszka
    Agnieszka
  • 8 sie
  • 6 minut(y) czytania

Zaktualizowano: 12 sie


LIFESTYLE







Jest taki ciekawy cytat na temat kobiet: „Kobieta jest jak herbata – nie poznasz jej prawdziwej siły, dopóki nie wrzucisz jej do wrzątku.” – Eleanor Roosevelt.


Nie wiem jak u Was, ale u mnie tym "wrzątkiem" swego czasu mogło być... cokolwiek. A po ludzku mówiąc - przez wiele lat wyprowadzić mnie z równowagi było stosunkowo łatwo. Wkurzałam się tak naprawdę o pierdoły (najlepiej wie o tym mój osobisty i cierpliwy mąż), takie jak porozrzucane po mieszkaniu ciuchy, walające się kable od ładowarek i takie tam. W sumie nadal mnie to denerwuje, ALE dzisiaj jestem świadoma tego, że to nie usprawiedliwia moich reakcji... co nie zmienia faktu, że czasami wciąż są jeszcze trochę nad wyrost ;)

ale od początku.


Ciągle się zastanawiam jak to z tymi dziewczynami jest - z jednej strony jesteśmy super wrażliwymi istotami, których ta wrażliwość i czułość jest największą siłą, daną nam od samego Boga, z drugiej... potrafimy czasami tak dołożyć do pieca, że o, bracie. Po trzydziestce pogodziłam się z faktem, że jestem typem jakiejś wybuchowej mieszanki (jak wiele z nas mam wrażenie) - i chociaż czasami potrafię zachować zimną krew (szczególnie w pracy), to prawdopodobnie nigdy nie stanę się oazą spokoju - kobietą cierpliwą, nie martwiącą się zbytnio na zapas i wprost emanującą spokojem. Bardzo podziwiam takie dziewczyny. Bardzo chciałabym być jedną z nich, staram się nawet, ale moja choleryczno-melancholiczna natura skutecznie mi to utrudnia. Mój "kobiecy dualizm" zaczął się chyba objawiać dość wcześnie, bo już w dzieciństwie. Mama opowiadała mi, że byłam dziewczynką, która potrafiła w ciągu 5 minut się rozpłakać, a potem śmiać do rozpuku po to, żeby na końcu się obrazić. Na szczęście moja mama była cierpliwa, starała się mnie zrozumieć i wspierać w rozwoju. W każdym razie takie wahania nastroju towarzyszyły mi odkąd tylko pamiętam, a że mam skłonność do czarnowidztwa i narzekania (tak, niestety - co ciekawe, nie kłóci się to z moją umiejętnością samo-podnoszenia się na duchu), w pewnym momencie życie stało się tak dla mnie uciążliwe, że prawie każdego dnia miałam ochotę wywieźć samą siebie na taczce (i jestem pewna, że mój mąż również chciał to zrobić). Właśnie wtedy postanowiłam, że trzeba się za siebie wziąć. Że nie może być tak, że moje emocje biorą nade mną górę i są wyznacznikiem tego, czy dany dzień był dobry, czy zmarnowany, że nie mogą mi przysłaniać faktów, ani być miernikiem tego, jak wygląda rzeczywistość. Ktoś powiedział mi kiedyś, że nie ma czegoś takiego, jak złe emocje. Emocje to emocje - przychodzą i odchodzą i za bardzo nie możemy ich kontrolować. Ale to co z nimi robimy, czyli nasze REAKCJE NA NIE - już tak. Dzisiaj jest to dla mnie oczywiste, ale te parę lat temu tak nie było i musiałam się naprawdę zdrowo przyłożyć do pracy nad sobą, żeby nie tylko "kiwać głową", ale zacząć wdrażać lekcje, których się uczyłam. A uczyłam (wciąż uczę) się w różny sposób: dzięki modlitwie, terapii, książkom i wsparciu bliskich osób. Generalnie to chyba nauka bez końca - i tak naprawdę ciągle z czymś się boksuję. Aktualnie walczę z cechą tak paskudną, tak ohydną wg. mnie, że sama wciąż się głowię - jak mogłam jej ulec i zaprosić do tego, żeby sobie u mnie pomieszkała. A mowa o...

przeklinaniu - w rozumieniu używania mało eleganckich, niecenzuralnych słów, takiemu, wiecie, "bluzganiu". Kiedy to się dzieje? No oczywiście w sytuacjach stresowych, kiedy jestem zdenerwowana, choć zdarzyło mi się nie raz zastosować przekleństwo jako przerywnik. Jakie to jest KOSZMARNE. Przyczepiło się to do mnie jak rzep do psiego ogona i każdego dnia wkurza mnie coraz bardziej. To oczywiście dobrze, bo inaczej nie miałabym motywacji do zmiany, ale powiem Wam, że...


...nie sądziłam, że to będzie takie trudne. Niesamowicie kłóci mi się to z obrazem kobiety opanowanej, spokojnej i łagodnej (która wciąż jest dla mnie ideałem), a jednak uległam tak wstrętnemu nawykowi. Co jakiś czas próbuję coraz to nowszych metod w poskramianiu tego paskudztwa, jak np. szczypanie samej siebie, 5 zł za każde przekleństwo itd. Trochę działa, widzę postęp, ale wciąż w nerwowych sytuacjach (np. w kłótniach z moim M) muszę się naprawdę PILNOWAĆ, co w moim przypadku oznacza po prostu najlepiej się "zamknąć" i policzyć do 5 zanim coś powiem (przepraszam za bezpośredni ton, ale taka jest prawda). Takich dualizmów jest u mnie więcej, a poniżej wymieniam tylko kilka z nich:


  • niesamowicie wzruszają mnie ckliwe piosenki i filmy, ale jednocześnie zupełnie nie jestem typem kobiety, która chciałaby, żeby jej mąż wystawał pod balkonem i wyśpiewywał ballady - wolałabym, żeby np. zawsze dbał o zatankowany samochód

  • potrafię rzucić wszystko i pomóc komuś w potrzebie, jednocześnie ciągle mam jeszcze opory, żeby sama prosić o pomoc

  • jestem estetką i totalnie potrzebuję ładu i składu w domu, jednocześnie zupełnie nie potrafię utrzymać porządku w papierach, nigdy nie pamiętam haseł i zapisuję je na kartkach, które potem gubię (tak wiem, brawo ja).


Nie będę Was zanudzać, ale spokojnie mogłabym tak wypisywać do jutra... jestem ciekawa, czy też tak macie?

W każdym razie - i po to jest ten artykuł - po długich bataliach z samą sobą, po obserwacjach swoich myśli i rozważaniu ich, odkryłam, że jedynym skutecznym sposobem na to, aby jakoś okiełznać ten dualizm (przynajmniej w moim przypadku), jest: częściowo jego akceptacja, a częściowo zajęcie się problemem, ale nie w bezpośredni sposób (dygresja: bardzo chciałam ująć to w jakieś jedno, maksymalnie dwa mądre słowa, ale tak długo nad tym myślałam, że stwierdziłam, że to bez sensu). Już Wam mówię o co mi chodzi.


Jeżeli na przykład chcę pracować nad umiejętnością proszenia o pomoc, to nie skupiam się na tym JAK TO ZROBIĆ, tylko raczej nad tym DLACZEGO MAM TRUDNOŚCI, ŻEBY TO ROBIĆ. Wtedy dochodzę do ciekawych wniosków, na przykład, że boję się, że ktoś posądzi mnie o "brak profesjonalizmu", albo stwierdzi, że po prostu "nie ogarniam". Potem staram się sobie przypomnieć, kiedy ostatnio taka sytuacja miała miejsce. Oczywiście nie miała, a nawet jeśli, to szybko dochodzę do wniosku, że nie muszę się przejmować krytyką od tej osoby, bo rady też od niej bym nie przyjęła. No i robi się trochę lżej.

Trochę gorzej jest z tymi papierami - to znaczy temat bardzo ułatwiają wszelkie segregatory i organizery, w których posegregowane są umowy, papiery gwarancyjne, korespondencja itd. Na szczęście wiele lat temu wykształciłam w sobie nawyk odkładania rzeczy na miejsce (polecam), więc jakoś to się kula. ALE z hasłami już jest zdecydowanie mniej różowo. Klikam oczywiście zapamiętywanie haseł, ale przysięgam, że mój komputer w dziwny sposób je regularnie "zjada" i jak przychodzi co do czego, nigdy nie wiadomo czym zastąpić te przerażające kropki, albo gwiazdki. W tym momencie często uruchamia mi się nawyk bluzgania, o którym wspominałam parę akapitów wyżej. Ech.


Na pocieszenie powiem Wam, że wiem dlaczego tak jest z tymi hasłami (a w moim przekonaniu, to już coś). Ja po prostu zupełnie nie przywiązuję do tego wagi, jest to dla mnie rzecz tak zbyteczna, małostkowa i mało atrakcyjna, że szkoda mi na nią energii. Ku przerażeniu mojego męża, zapisuję hasła na karteluszkach, które trzymam w takich miejscach, że naprawdę nikt ich nie znajdzie (łącznie ze mną, ale cicho). Tak już mam. Zmiana tego graniczy u mnie z cudem. Co postanowiłam z tym zrobić?


NIC. A tak szczerze - po wielu nieudolnych próbach znalezienia sposobu na zapamiętywanie tych haseł i hasełek, dałam sobie z tym spokój. Po prostu zaakceptowałam fakt, że nie dane mi jest to zrobić. W związku z tym poszłam w inną stronę - zmieniam te hasła bardzo regularnie. Potem tak samo regularnie o nich zapominam (oczywiście wtedy, kiedy są najbardziej potrzebne), mąż dostaje białej gorączki i kółko się kręci od nowa. Cóż - może nie najlepszy, ale przyznajcie, że jakiś sposób to jest ;)

Żarty, żartami, ale w tym wszystkim dopatruję się trochę głębszego sensu.


Dojrzałam do tego, żeby przestać czekać na "idealną wersję siebie". Przestać jej pragnąć i nieustannie poszukiwać, a zamiast tego coraz częściej staram pytać się samą siebie: czy to, o co tak walczysz ma znaczenie? Czy komuś tym pomożesz? Czy poczujesz się dzięki temu lepiej? Do czego Ci to właściwie potrzebne i co to zmieni? DLACZEGO chcesz to robić? To są takie dość banalne pytania, ale mnie osobiście pomagają utrzymać właściwy kurs, a już na pewno mocno weryfikują to, co naprawdę ważne - i co warto się postarać. I okazuje się, że nie o wszystko warto. Nie wszystko ma tak duże znaczenie, jak wydawało mi się na początku. A na niektóre z nich po prostu nie mam wpływu. Staram się je wtedy omadlać i oddawać Bogu, choć przyznaję - bywa ciężko. Chociaż jeszcze nigdy po takiej modlitwie nie poczułam się gorzej, co najwyżej potrzebowałam czasu, żeby pewne sprawy zrozumieć i poukładać. Wiecie, tak sobie myślę, że to pytanie "dlaczego", jest naprawdę ważne, dla mnie osobiście jest to najważniejsze pytanie na świecie. Myślę, że warto je sobie zadać jak najwcześniej. I trzeba do niego wracać przede wszystkim w chwilach zwątpienia. No i najważniejsze: wasze "dlaczego" musi być naprawdę silnym argumentem. Bo nie raz stanie się on jedynym powodem, dla którego, mimo zmęczenia i frustracji, otrzepiesz kolana i spróbujesz jeszcze raz.




***

Komentarze


bottom of page