top of page

Kiedy w życie wkracza czułość - czyli jak budujemy lepsze życie dzień po dniu

  • Zdjęcie autora: Agnieszka
    Agnieszka
  • 11 gru
  • 5 minut(y) czytania

DOM NA SKALE / PRAKTYKOWANIE WDZIĘCZNOŚCI / LIFESTYLE




splecione ręce: damska i męska, para na spacerze, czułość



Prawda jest taka, że z tą czułością przez większość życia byłam trochę na bakier, a pierwszym i jak dotąd najważniejszym nauczycielem tej cnoty, był i nadal jest... mój mąż. Nie jest to może powszechna sytuacja (bo w dzisiejszym świecie dużo częściej z czułością utożsamiane są kobiety), ale taka jest prawda. I szczerze mówiąc, jestem za tę sytuację bardzo wdzięczna, bo ona wyraźnie pokazuje mi dwie rzeczy: czułości można się nauczyć, oraz: fakt, że mężczyźni są dużo mniej czuli od kobiet to tylko okropny stereotyp. A więc na początek powtórzę to raz jeszcze: najwięcej czułości uczę się od mojego męża, któremu przychodzi to dużo bardziej naturalnie. Ale po kolei.


Nie chcę tutaj specjalnie wchodzić w szczegóły, ani zbytnio się rozpisywać dlaczego do pewnego momentu życia miałam w sobie pokładów tej czułości tyle co kot napłakał (chociaż już dzisiaj to wiem), bo najważniejszą kwestią jest dla mnie zupełnie co innego, mianowicie dzisiaj mogę powiedzieć już z całą pewnością, że życie, w którym obdarowujemy kogoś czułością, jest zupełnie innej jakości niż takie, w którym jej nie ma, oraz, że ma ona dla niektórych spraw fundamentalne znaczenie. I nie trzeba być psychologiem, żeby to odkryć (choć warto mądrych posłuchać i pewnych rzeczy się dowiedzieć, a potem je przepracować) - są na ten temat setki, o ile nie tysiące artykułów, badań i dyskusji. Czułość jest konieczna do prawidłowego rozwoju relacji (nie tylko między małżonkami), a zaniedbanie tej sfery może prowadzić do dużo poważniejszych konsekwencji, niż nam się wydaje.



CZUŁOŚĆ UCHODZI ZA SŁABOŚĆ. I CZASEM IRYTUJE.



Był taki czas u mnie. Pamiętam to uczucie, kiedy patrzyłam na niektóre kobiety, relacje - zupełnie inne niż moja i czułam...zazdrość i frustrację. Tak to trzeba nazwać. Ale dużo głębiej pod skorupą, tak naprawdę wynikało to z tęsknoty za taką relacją, za takim sposobem rozmowy, gestów, spojrzenia. Mimo, że tego unikałam, a nawet wzbraniałam się przed tym (bo kojarzyłam to z odrzuceniem i słabością), to bardzo za tym tęskniłam. Ale zanim rozpoczęłam naukę czułości, upłynęło jeszcze dużo czasu.

Z natury jestem raczej "zadaniowcem" - osobą, która woli działać, zamiast bezczynnie siedzieć. Kiedy na przykład ktoś mi się zwierzał, wysłuchiwałam go, a potem natychmiast starałam się znaleźć rozwiązanie. Wynikało to oczywiście z chęci szczerej pomocy tej osobie... i przez wiele lat wydawało mi się, że to wprost wspaniała cecha. Ale pamiętam moment, w którym próbowałam jakoś zaradzić kłopotom, z których zwierzał mi się mój mąż (to były czasy świeżo po naszym ślubie) - i podczas rozmowy wciąż proponowałam nowe pomysły jakby tu podejść do sprawy. A on tylko patrzył na mnie spokojnie i w pewnym momencie powiedział: "wiesz, ale ja nie potrzebuję, żebyś ty ten problem rozwiązywała. Ja chcę tylko z tobą sobie o tym pogadać" . Uderzyło mnie to, a w zasadzie wbiło w ziemię - i to na kilka dni. Szczerze mówiąc poczułam się urażona i zdezorientowana: "jak to? Ja się wysilam i z całej mocy próbuję pomóc, a on mi się tak odwdzięcza"? No cóż. Dziś na wspomnienie tamtych myśli już tylko się uśmiecham. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że dziś zrobiłam obrót o 180 stopni i nigdy, przenigdy nie zdarza mi się chcieć udzielać dobrych rad. Taka moja natura. ALE staram się być dużo bardziej uważna. Przede wszystkim więcej słuchać i starać się "wyczuć" czego oczekuje mój rozmówca. Albo po prostu go o to zapytać. I kurczę, okazało się, że to wcale nie jest takie trudne, a otwiera przed nami zupełnie nowe drzwi i zupełnie inny poziom relacji.



JAK TO JEST Z TYMI "SŁODKIMI SŁÓWKAMI"?



Znam różne pary. Takie, które mówią do siebie różnymi, słodkimi określeniami, oraz takie, które nazywają się tylko i wyłącznie po imieniu. Takie, które bardzo dużo się do siebie przytulają, albo trzymają za ręce, oraz takie, które rzadziej to robią, ale wprost rozumieją się bez słów. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, aby próbować oceniać która z tych par jest "bardziej", lub "mniej" czuła. Dlaczego? Bo nie mam o tym pojęcia (przecież widzę tylko wycinek z ich życia), oraz zupełnie nie definiuję czułości tylko i wyłącznie poprzez dużą ilość "słodkich słówek", czy pocałunek na każdym zakręcie. Mam (już) świadomość tego, jak ważne są takie gesty: przytulenie, uśmiech, czuły dotyk. Ale na pewno większego znaczenia nie ma ich ilość, a raczej jakość, czyli - co ważne - szczere (czytaj naturalne, niewymuszone) nimi obdarowywanie. Dla mojego męża na przykład zupełnie naturalne są pieszczotliwe zwroty, w zasadzie rzadko mówi do mnie po imieniu (i szczerze to uwielbiam), zupełnie swobodnie przychodzi mu również przytulanie, czy spontaniczny pocałunek. Ja z kolei lepiej odnajduję się w konkretnych czynnościach (zadaniowcy rozumieją) - jak na przykład zrobienie herbaty w jego ulubionym kubku i dołożenie korzennego ciasteczka (bo za nimi przepada), albo przygotowanie mu wyprasowanej koszuli na następny dzień. To są nasze naturalne sposoby wyrażania czułości (odsyłam w tym miejscu do książki Gary'ego Chapmana "5 języków miłości") - czyli takie, które przychodzą nam z naturalną łatwością, jednak oboje wciąż uczymy się tego, że dla tej drugiej strony - wcale tak naturalne i oczywiste już nie muszą być. I tu mogą się zacząć schody (ale dobra wiadomość jest taka, że da się je pokonać. Byle razem - sprawdzone).



TWÓJ MAŁŻONEK NIE MA ŻADNEGO OBOWIĄZKU BIEGŁEGO POSŁUGIWANIA SIĘ TWOIM JĘZYKIEM MIŁOŚCI I ROZUMIENIA GO.



I nie będę tego ukrywać: to jest prawda, z którą pogodzić mi się było najtrudniej. A że jesteśmy parą ludzi o skrajnie różnych charakterach (jak to bywa zwykle), to nie muszę tłumaczyć z czym wiązał się brak mojej zgody na taki stan rzeczy. Powiem Wam wprost: kłótnie, ciągłe awantury i uczucie odrzucenia towarzyszyło nam przez ponad połowę naszej wspólnej małżeńskiej drogi - i każde z nas było przekonane, że to ta druga strona powinna się zmienić. Nie wchodźmy w większe szczegóły, ale był czas, że było to naprawdę przerażająco trudne, bolesne i wyniszczające.

Punktem zwrotnym był moment, kiedy każde z nas zaczęło powoli uczyć się i rozumieć, że mamy zupełnie inne "języki miłości" - i że naprawdę to co dla nas jest oczywiste, dla drugiej osoby może okazać się kosmosem. Dzień po dniu na nowo uczyliśmy się komunikacji i odkrywania swoich naturalnych zasobów i umiejętności. Zaczęliśmy czerpać z różnic, zamiast je piętnować. Zaczęliśmy siebie dostrzegać, a nie tylko widzieć. I powoli, powoli zrozumieliśmy, że żadne z nas nie stanie się drugim i drugiego nie zmieni. Być może mój mąż nigdy nie zacznie sam z siebie sprzątać okruszków na blacie (i w ogóle ich widzieć). A ja prawdopodobnie nie stanę się mistrzynią spontanicznych całusów (te przykłady to oczywiście bardzo duże uproszczenie, ale wiecie o co chodzi). Tylko, że... przestało mieć to znaczenie dla nas, przestaliśmy tego oczekiwać. Zamiast tego wolimy codziennie się od siebie uczyć, ale nadal - bez oczekiwań, za to po prostu z chęcią ciągłego poznawania siebie. Czy to sprawia, że już w ogóle się nie kłócimy, albo zawsze się rozumiemy? Oczywiście że nie. To po prostu sprawia, że dużo więcej rozmawiamy, a zamiast rozdmuchiwać sprawę od razu do rangi "afery", sprawdzamy najpierw, czy to nie zwykłe "niezrozumienie" - i inny odbiór tej samej sytuacji. Jak dotąd - działa nieźle :)



NAJWAŻNIEJSZE CO OTRZYMUJĘ, PODCZAS NAUKI CZUŁOŚCI, TO...



...poczucie sprawczości. Być może zaskoczyłam Cię teraz tą odpowiedzią, ale tak właśnie jest. Wyraźnie widzę i odczuwam, że taka prosta, naturalna czułość (przytulenie, zapytanie jak minął dzień, przeproszenie, albo podziękowanie za coś, za co zwykle się nie dziękuje) - sprawia, że ta codzienność jest po prostu nieporównywalnie bogatsza, milsza i lepsza. Co to oznacza? Że mogę zdecydować, że taka właśnie będzie. I to dzień po dniu. A jak wiadomo, lepsze dni przekładają się bezpośrednio na lepsze życie. Sama kiedyś nie wierzyłam, że to jest takie proste.

Dzisiaj wiem, że warto próbować - i staram się to robić codziennie. Z różnym skutkiem, wiadomo. Ale myślę sobie, że dopóki się staram, jest nadzieja :)


A książka o której wspomniałam wyżej, jest tutaj. Polecam Wam ją z całego serca!



***

Komentarze


bottom of page