top of page

Jak wejść w Adwent bez pośpiechu i niepotrzebnej presji - czyli mój osobisty kodeks

  • Zdjęcie autora: Agnieszka
    Agnieszka
  • 30 lis
  • 8 minut(y) czytania

Zaktualizowano: 4 dni temu







Nie wiem, czy zauważyliście, ale pomimo tego, że co roku kalendarz wygląda niemal identycznie, a święta i rocznice ułożone są w dobrze nam wszystkim znanej kolejności, to praktycznie za każdym razem mam wrażenie, że w okresie poprzedzającym Boże Narodzenie, większość ludzi ma ochotę powiedzieć: "jak to? To już"? - i nie jest to niestety wypowiedziane głosem drżącym z powodu przyjemnej ekscytacji, a raczej... poczucia pędzącego czasu i wrażenia, jakoby zostało się gdzieś "w tyle". Powodów takiego zjawiska jest oczywiście cała masa, którą można by z grubsza ubrać w słowa: dom - praca - życie (wybierz odpowiednią dla siebie kolejność). I chyba się ze mną zgodzicie, że to uczucie wcale, ale to wcale nie należy do najprzyjemniejszych,



Dlaczego w tym roku znów czujemy się zaskoczeni?

Najpierw ustalmy jedno: to, że co roku na przełomie listopada czujemy się zaskoczeni / zdezorientowani / skołowani (znów wybierz swoją opcję), jest (niestety) całkowicie normalne. W otaczającej nas rzeczywistości kultu pospiechu i natychmiastowej gratyfikacji, jest to naprawdę bardzo trudne do opanowania. ALE fakt, że czujemy się z czymś s p ó ź n i e n i w momencie,

w którym tak naprawdę grudzień ledwo co się zaczął - jest całkowitym absurdem. Całkowitym absurdem.

Po głębszej refleksji można dojść do zadziwiająco prostych wniosków dlaczego tak się dzieje, a moim zdaniem, jednym z głównych powodów jest brak okresów przejściowych (lub ewentualne skracanie ich do minimum) pomiędzy poszczególnymi wydarzeniami w roku. W czasie jesienno - zimowym czuć to aż przerażająco mocno. Najpierw - czasem nawet już na początku sierpnia sklepy i media zaczynają nas "przygotowywać do nadchodzącej jesieni" (podczas, gdy na dworze wciąż potrafi być 30 stopni...), później, jeszcze przed rozpoczęciem września rozpoczyna się bieganina za książkami, artykułami szkolnymi i nowymi ekstra modnymi ciuchami za pół ceny (oczywiście wszystko po to, żeby "dobrze rozpocząć rok szkolny"). Idąc dalej: ledwo rozpocznie się szkoła, a świat już każe nam szybko przeskoczyć w klimat "pumpkin spice latte", camelowych trenczy i dekoracji na haloween, które będziemy celebrować przez kolejne 2 miesiące - tylko po to, żeby 1 listopada szybko przejść się w podskokach po cmentarzu, później ślizgiem na zakręcie zjeść kilka świętomarcińskich rogali i tym sposobem, od połowy listopada ochoczo wkroczyć w zakupowy szał, celebrując coś w rodzaju święta choinki (bo w większości przypadków mówi się o świętach bez ich najważniejszego kontekstu, wiadomo). Wszyscy dobrze wiemy co najbardziej nakręca tę spiralę, a są to właśnie wszelkiego rodzaju media, reklamy i ogólnie rzecz biorąc kultura chorobliwego wręcz konsumpcjonizmu. I w tym miejscu trzeba sobie uświadomić dwie rzeczy:


  1. Nic nie wskazuje na to, żeby w kolejnych latach miało się to zmienić, a prognozy wręcz są takie, że zjawisko to się pogłębi,

  2. to na szczęście nie oznacza, że jesteśmy skazani na funkcjonowanie w takiej rzeczywistości, ponieważ ostatecznie jest to kwestia naszego wyboru.


Jeżeli drugie zdanie napawa Was nadzieją, to dobry znak. Ale jeśli nie, to bez obaw - to kwestia wypracowania pewnych myśli, decyzji i nawyków... i podarowanie sobie trochę czasu na ich przyswojenie.



Opowiem Wam teraz pewną historię, która co roku działa się naprawdę...

...i której ja byłam główną bohaterką. Mniej więcej w pierwszym tygodniu grudnia wybierałam się do galerii handlowych na tak zwane "łowy". Nie zawsze (a raczej rzadko) w poszukiwaniu czegoś konkretnego, ale zawsze z nastawieniem, że "czas najwyższy" i "trzeba się trochę rozejrzeć, bo potem wszystko wykupią". Powiedzieć, że byłam w tamtym czasie dość mocno nakręcona na ten cały "świąteczny boom" - to nic nie powiedzieć. Ja po prostu uwielbiałam ten klimat: dekoracyjne szaleństwo, lampki, choinki, piękne pomysły na prezent na każdym rogu i Mariah Carey po raz 1539 tego dnia. Szczerze mówiąc nie przeszkadzały mi nawet te dzikie tłumy, wręcz lubiłam obserwować tych biegających ludzi, popijając piernikową kawę w przerwie pomiędzy kolejnymi zakupami. Dziś sama nie mogę w to uwierzyć, ale wtedy odwiedzanie galerii handlowych w okresie przedświątecznym było dla mnie nie tylko przyjemnością, ale wręcz k o n i e c z n o ś c i ą.

Wiecie dlaczego? Bo to dawało mi złudne poczucie, że się odpowiednio przygotowuję do świąt i że... jestem jakby to powiedzieć "na czasie" (dobra wiem, że dziś już się tak nie mówi, ale jestem milenialsem, ok?), a poza tym czułam, że dzięki temu: - przecież śledzę jakie są trendy na dekoracje w tym roku, - rozglądam się za prezentami, szukając tego "najlepszego" (poświęcając na to mnóstwo czasu), - mogę wreszcie kupić sobie ten niezbędny, śliczny kubek w kształcie renifera i piżamkę w czerwoną kratę przecież nie będę spać w tej w kwiatki w zimie, prawda?!)

Przez jakiś czas to działało. A dokładnie do momentu, w którym spostrzegłam, że tych "niezbędnych" przedmiotów do kupienia i punktów do odhaczenia z roku na rok przybywa. Nagle nowa piżama nie wystarczała, konieczny był jeszcze zakup pasującej do niej pościeli. I kilku dekoracyjnych poduszek. Pojedynczy kubek też był już raczej passé, wypadało od razu kupić kilka, a jeżeli w czasie świąt spodziewałam się gości, to wręcz nową świąteczną zastawę, bo przecież wszystkie talerzyki powinny być "z tej samej parafii". Oprócz prezentów wypadało jeszcze kupić modny papier prezentowy i bileciki. No i jakiś krem do rąk o zapachu piernika. I od razu balsam co ciała, oraz nowy tusz do rzęs, świąteczne skarpetki, wieniec na drzwi, nowe świeczki i mnóstwo innych rzeczy - a w końcu - wypadało również pomyśleć o wieczornej kreacji, a w zasadzie o t r z e c h, bo przecież jakoś tak dziwnie pokazać się w zeszłorocznej... i tak dalej.

Chociaż wtedy byłam okropnie sfrustrowana i zła, że nie starcza mi na to wszystko czasu, energii i pieniędzy, dzisiaj jestem niesamowicie wdzięczna za ten stan rzeczy, bo wiem, że tylko z tego jednego powodu się przebudziłam: doszłam do ściany swojej frustracji, kiedy któregoś roku, 24 grudnia - jeszcze o godzinie 12.00 latałam jak kot z pęcherzem w poszukiwaniu kilku prezentów i butów, które pasowałyby do mojej zaplanowanej na Wigilię (nowej) sukienki (oczywiście zeszłoroczne też pasowały, ale błagam Was, to były zeszłoroczne). Jak się można domyślić: butów nie znalazłam, a na prezenty wybrałam w końcu to, co zdążyłam złapać w ręce 2 minuty przed zamknięciem sklepu. Do auta wsiadłam wściekła, zmęczona i (uwaga) gotowa na to, że będę mieć popsuty wieczór przez te cholerne buty. Do domu dojechaliśmy w grobowym milczeniu, a mnie dosłownie opuściła cała energia. Czułam się po prostu jakby przejechał po mnie czołg - i wcale nie miałam ochoty na żadne świętowanie. Dlaczego? Bo czułam się n i e p r z y g o t o w a n a. Mimo, że miałam prezenty i pełną szafę ciuchów.

Mimo, że mieszkanie miałam wysprzątane na błysk, a wszystkie potrawy, które miałam przygotować na rodzinny wieczór, zrobił mój mąż, (dodam tylko, że to my szliśmy w gości, więc wiele rzeczy organizacyjnych i tak mi odchodziło). Mimo, że byłam kilka razy na roratach, wytrwałam w swoim adwentowym postanowieniu i wyspowiadałam się zawczasu. To wszystko nie miało takiego znaczenia, jak te przeklęte buty (chyba właśnie zalała mnie największa fala wstydu, którą jednak postanawiam odważnie zignorować na potrzebę tego wpisu - błagam, pokażcie mi, że będzie warto).


Wisielczy humor trzymał się mnie do samego wieczora, chociaż starałam się to skrzętnie ukryć. I wtedy stało się coś zwyczajnego i niesamowitego jednocześnie. Przy wigilijnym stole, podczas łamania się opłatkiem, jakoś mocniej niż zazwyczaj, zaczęły do mnie docierać słowa życzeń i rozmów: "jak to dobrze, że znowu możemy się spotkać w komplecie", "ale fajnie was widzieć", "no to przede wszystkim zdrowia, bo bez tego, to ciężko by nam było"... - i tak dalej i dalej. Nikt nie zwrócił uwagi na buty. Ani na nową sukienkę. Dla wszystkich liczyło się to, że tu jestem. Oczywiście wiedziałam to od zawsze, ale... w tamtym roku chyba zdałam sobie sprawę z tego na poważnie. I w tamtej chwili jak gdyby dotarło do mnie d l a c z e g o dawałam się porwać całej tej szaleńczej maszynie co roku: po prostu maskowałam w ten sposób swoje przeróżne kompleksy.

Rozmyślałam o tej sytuacji praktycznie przez całe święta i zderzyłam się z kolejną brutalną rzeczywistością: tak naprawdę ja również zupełnie zgubiłam sens świąt, choć na zewnątrz mogło to wyglądać inaczej. Jednak niestety - mnie głównie zależało na tym, żeby odhaczyć wszystkie moje plany i założenia, bo tylko to dawało mi poczucie, że święta są "kompletne". Dałam się wkręcić. I to na tyle lat!


Jeżeli więc jesteście w takim punkcie, wiedzcie, że wspieram Was całą sobą, bo wiem jak to gorzko smakuje. Ale wiem też, że im szybciej człowiek się z tego zaćmienia przebudzi, tym lepiej (i oszczędniej). A teraz przejdźmy już do konkretów.



Tak naprawdę to walka o nasz wybór i poczucie wolności.

Mamy rok 2025. Od wspomnianego wieczoru minęło ponad 5 lat, a ja stałam się trochę bardziej poważną kobietą (ha ha) po

30-stce ;) I teraz coś Ci powiem: nadal w jakimś sensie lubię ten przedświąteczny harmider. Ale nauczyłam się przyglądać mu z dystansu i brać w nim udział tylko w takim stopniu, w jakim chcę. Już Ci wszystko tłumaczę, a żeby było łatwiej, pogrupowałam swoje myśli/zasady na poszczególne punkty. Od czasu pamiętnej Wigilii, są one moim osobistym "kodeksem", rodzajem drogowskazów, do których zawsze mogę zajrzeć, kiedy tego potrzebuję. Nie tylko trzymają mnie w ryzach, ale przede wszystkim dają uczucie spokoju i... wolności. Bo wiem, że wszystko mogę, ale NIC NIE MUSZĘ. Może więc poniższe wskazówki okażą się pomocne również dla Was.





JAK NIE DAĆ SIĘ WKRĘCIĆ W PRZEDŚWIĄTECZNY SZAŁ

- CZYLI MÓJ OSOBISTY KODEKS

pamiętaj proszę, że poniższe zasady są moimi autorskimi myślami, stworzonymi tak naprawdę dla mnie samej, może się więc okazać, że wiele z nich jest dla Ciebie nieprzydatnych. Tym bardziej gratuluję!



czerwona bombka na śniegu


  1. Nie popadaj w skrajności, ale szukaj umiaru (tyczy się głównie zakupów).

  2. Planuj budżet zakupowy.

  3. Nie próbuj oszukać natury: nadal jesteś estetką i będziesz chciała otaczać się pięknymi rzeczami. Ale nie wszystkie trzeba kupić, na niektóre wystarczy po prostu popatrzeć.

  4. Nie kupuj outfitu na święta. Kup coś uniwersalnego, co wykorzystasz też później i tylko, jeśli naprawdę potrzebujesz. Ale najpierw przejrzyj szafę i pokombinuj - przecież potrafisz.

  5. Mniejsze i większe remonty warto rozkładać na cały rok, nigdzie nie jest napisane, żeby "zdążyć przed świętami".

  6. Zacznij co roku celebrować Adwent i wybierz postanowienie na ten czas.

  7. Unikaj głośnych galerii handlowych - lepiej pójść do nich w środku tygodnia, niż w weekend. Albo nie pójść.

  8. Pamiętaj, że istnieje coś takiego jak zakupy przez Internet.

  9. Unikaj słuchania świątecznych piosenek w adwencie, zamiast tego stwórz playlistę z pieśniami na adwent, lub nastrojową muzyką klasyczną, sprzyjającą refleksji i wyciszeniu.

  10. Więcej się módl. Wyspowiadaj się. Pójdź na roraty choć kilka razy.

  11. Choć raz w adwencie, pójdź na adorację.

  12. Prowadź dziennik wdzięczności, codziennie zapisuj, lub powtarzaj przynajmniej jedną rzecz, za którą dziękujesz.

  13. Zaplanuj telefon, lub odwiedziny kogoś, z kim dawno nie rozmawiałaś.

  14. Wyciągnij stare planszówki.

  15. Poprzeglądajcie rodzinne zdjęcia.

  16. Dokończ książkę, podcast, albo wróć do rękodzieła.

  17. Pilnuj, żeby codziennie pójść chociaż na 10 minutowy spacer.

  18. Odkładaj telefon na godzinę przed snem i nie sięgaj po niego od razu po przebudzeniu.

  19. Planuj z wyprzedzeniem: zakupy, świąteczne menu, porządki itd. Napisz listę ręcznie i powieś kartkę w widocznym miejscu. Nie przesadzaj z ilością punktów, świat po świętach się nie skończy (a nawet jeśli, to i tak wszystko przestanie mieć znaczenie, no nie?)

  20. Poszukaj inspiracji na prezenty niematerialne.

  21. Zaplanuj jakieś działanie charytatywne, albo wpłać datek na wybraną fundację.

  22. Obejrzyj ulubiony film w domowym zaciszu.

  23. Sprzątaj wystarczająco, nie perfekcyjnie.

  24. Zaplanuj w który dzień pójdziecie na świąteczny spacer.

  25. Spędź w grudniu jeden dzień tylko z mężem: idźcie do kina, teatru, na kolację, albo ugotujcie coś pysznego w domu.

  26. Spędź w grudniu jedno przedpołudnie (albo wieczór) sama ze sobą i zrób to, na co masz ochotę.

  27. Jeśli czujesz, że musisz - ogranicz social media.

  28. Pozwól ludziom żyć tak, jak chcą.

  29. Jeśli możesz, zwolnij w pracy.

  30. Dziel się obowiązkami. Zamiast oczekiwać, że pokochasz gotowanie, weź w końcu pogódź się z tym, że tak nie jest i doceń, że masz męża, który bardzo to lubi.

  31. Prezenty w ozdobnym papierze są super. Bez ozdobnego papieru też.

  32. Wyślij komuś świąteczną kartkę. Albo chociaż wiadomość sms.

  33. Zażegnaj wszystkie konflikty, bez "ale". Przebaczaj, nawet jeśli nie rozumiesz.

  34. Przeczytaj starą książkę z dzieciństwa o świętach.



Jeśli myślicie, że co roku realizuję wszystkie te punkty, to śpieszę uspokoić, że zupełnie nie na tym to polega i nie w tym celu została stworzona powyższa lista. Choć muszę przyznać, że większość punktów realizuję rok w rok, to zupełnie nie czuję presji, żeby tak było. I to właśnie jest świadomy wybór. Stworzyłam te wskazówki sama dla siebie, ponieważ chciałam uporządkować swoje myśli, emocje i działania. I te 34 punkty są dla mnie jak rodzaj poszlaki, kompasu, który pomaga mi się nie zatracić i nie zgubić istoty świąt. Wierzcie lub nie, ale to naprawdę działa: dzisiaj na hasło "święta", czuję przede wszystkim radość, spokój i wdzięczność, że dane mi jest przeżyć je ponownie. A ponieważ nie wiadomo ile jeszcze tych świąt przede mną (życie bywa przewrotne bez względu na to ile masz lat), staram się za każdym razem przeżywać je tak, jakby miały być ostatnie.





***





2 komentarze


Gość
01 gru

♥️♥️♥️

Polub
Agnieszka
Agnieszka
01 gru
Odpowiada osobie:

♥️

Polub
bottom of page